Birma i żucie liści betelu

image


Generalnie największym atutem Birmy jest to, że ludzie tam bardzo często się uśmiechają – zupełnie szczerze i naturalnie. Co ciekawe, gdy czasami taki uśmiech dotknie nas z bliska to… bierze nas wręcz obrzydzenie, a na ulicach jego ślady można spotkać w zasadzie co krok. Przede wszystkim na rogach skrzyżowań, wokół przystanków oraz przy ulicznych herbaciarniach. Pytanie więc skąd ta tradycja? Czym jest naprawdę? Jakie są jego kulturowo-historyczne korzenie?

Wszystko zaczęło się w Timorze Wschodnim, gdzieś na targu w zagubionej między górami wiosce. Tam, jeśli przysiądziesz się do kobiet, które sprzedają warzywa, a oprócz tego zawijają coś w nieznane kształtu liście oraz pokonasz barierę językową to miłe panie pozwolą Ci na posmakowanie tego i owego. Goście zazwyczaj dostają większe liście, lepszego orzecha oraz więcej białego smaru. Następnie kobiety pokazują Ci, że trzeba włożyć to do ust tak bardziej z tyłu i bardzo powoli żuć. Dodatkowo musisz pamiętać, że masz to koniecznie żuć, ponieważ gryźć nie wolno. Po chwili jednak poczujesz jak zaczynają Cię mocno piec usta, a domniemana przyczyna nagłego pożaru w ustach prawdopodobnie zaciśnięta jest gdzieś głęboko między tylnymi zębami, więc musisz się tego szybko pozbyć.

Okazuje się, że to co wzięliście do  ust to liść betelu, a poparzyć Was może ta biała maź, ponieważ jest to roztwór wapienia, który podobnież ma za zadanie uwolnić soki z orzecha areki. Generalnie dzisiaj w Birmie żuje to prawie każdy, a turyści brzydzą się na czerwone plamy na ulicach czy też zabarwione uśmiechy, pogłoski głoszą, że nawet rząd zakazał spluwania na ulicę czy też w ogóle żucia tego.

Pytanie jednak skąd w ogóle wzięło się żucie betelu? Otóż dawno, dawno temu nie dało kupować się liści betelu na każdym kroku, ponieważ był on traktowany jako oznaka dobrobytu i żuło się go głównie dla popołudniowego relaksu, popijając przy tym herbatę. Interesujący jest fakt, że był on raczej domeną kobiet, które w domu były odpowiedzialne za uzupełnianie betelowych pudełeczek w zużywane składniki.

Przebiegało to w ten sposób, że najpierw kobieta szatkowała orzechy betelu na malutkie kawałeczki, zwykle używając do tego, czegoś w rodzaju naszego „dziadka do orzechów”. Potem delikatnie usuwała ogonek z liścia betelu i smarowała go cienką warstwą soku z limonki. I na tak posmarowanym liściu lądowały wcześniej podrobione kawałeczki orzecha areki, odrobina anyżu, czasem też podrobiony liść tabaki. Na koniec wszystko to zgrabnie zawijała w kostkę wielkości funta szterlinga, a zawiniątko przebijała goździkiem, który zapobiegał rozwinięciu się liścia.